Zebraliśmy się na odwagę i pożyczyliśmy skuterek. Niestety lekki złom, ale ponieważ nie jechaliśmy daleko, wystarczył. Po zakupieniu benzyny w miejscowym sklepie "ze wszystkim" (benzyna w butelkach plastikowych, a jakże) wyruszyliśmy przed siebie.
Zobaczyliśmy wszystkie osławione w przewodniku i przez podróżnych plaże i niestety wielkie rozczarowanie i ulga, że jednak posłuchaliśmy taksówkarza i zostaliśmy w Calangute.
Anjuna (miasto hippisów, ostrej imprezy i pięknej plaży), okazało się być w efekcie wioską rybacką, bez posterunku policji, z niebezpiecznie wieloma ciemnymi zakamarkami i za bardzo obserwującymi nas tubylcami. W ciągu dnia wymarłe miasto, niezliczonych dyskotek mogliśmy się domyślać po reklamach alkoholi na zewnątrz i zakrytych folią drzwiach i szybach.
Mandrem okazało się przepiekną plażą i... nic poza tym. Bardzo dużo, a w zasadzie same "rooms to let", dormitory i hotels on the beach. No i 5 restauracji na krzyż. Cisza, spokój, cisza, spokój, spokój... I nuuuuuda. Dobrze że jednak tutaj nie przyjechaliśmy bo byłoby nuuuudno :)
Zjedliśmy przepyszny obiad i czas było wracać do hotelu :)